Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce. Dowiedz się więcej.

Profil publiczny Influencera Dominika się wymyka

Dominika się wymyka

Brak informacji o użytkowniku

kobieta

Miejscowość: Brak danych
Wiek odbiorców: Brak danych

Dołączył/a do InfluBe: 7 lat temu

Media społecznościowe Influencera

Szczegółowy opis Influencera

Jestem profesjonalną, sympatyczną i otwartą na propozycje 23-letnią podróżniczką - absolwentką filologii angielskiej na UW, mieszkającą i zwiedzającą obecnie Australię. Mam zamiłowanie do różnorodnej kuchni świata, mody, sportu oraz literatury. Uwielbiam pisać, mam lekkie pióro, poczucie humoru i na pewno w ciekawy sposób przedstawię Twoją usługę lub produkt :) Zapraszam do kontaktu!
Nie wyobrażam sobie mojego życia bez języków obcych. Dziś przy porannej kawie uświadomiłam sobie, że to już prawie dwa lata od kiedy pracuję, używając tylko angielskiego i włoskiego, i zupełnie nie wyobrażam sobie codzienności, w której mogłoby ich zabraknąć. Angielski mam na co dzień właściwie od pięciu lat, bo już na studiach wszystko było prowadzone tylko w tym języku. Zawsze uważałam, że znajomość języków obcych to takie ni to hobby ni to zawód, zwłaszcza ... ...
To która Dominika też dziś świętuje imieniny?
Od kilku tygodni z niecierpliwością czekam na wesele przyjaciółki Kasi. Opowiadam każdemu, kto chce słuchać, organizuję powrót i tak dalej. Kasia to osoba, która wytrzymała ze mną trzy lata liceum i kolejne trzy studiów. Cierpliwie pożyczała notatki, tłumaczyła, gdy mój móżdżek czegoś nie ogarniał, ćwiczyła za nas dwie na obowiązkowych zajęciach na siłowni i ogólnie świeciła mi przykładem
Podczas każdej mojej dłuższej podróży nadchodzi taki czas, gdy zalewają mnie wątpliwości. Jestem tak niespokojnym i przy tym niezdecydowanym duchem, że często bywa to okropnie męczące. Chcę być tu, chcę być tam, a najlepiej to może jednak było mi w Polsce, więc po co dalej szukać, lepiej wrócić do Polski. Aby po kilku miesiącach znów się z niej wymknąć, bo jednak polski raj nigdy nie był do końca moim rajem. I tak wszędzie i od nowa. W każde nowe miejsce wyruszam z mega entuzjazmem. Jaram się wszystkim, co nowe, poznaję, odkrywam, próbuję. Odbieram rzeczywistość wyostrzonymi zmysłami. Obserwuję, eksperymentuję. Nowe emocje, nowe doświadczenia. Uwielbiam ten stan. Niestety prędzej czy później rzeczy zaczynają się powtarzać. Zwalniają, nabierają określonego tempa i rutyny. Obok nowości, świeżości i wszelkich zalet, odkrywam minusy. Widzę rozbieżność między oczekiwaniami a rzeczywistością. Zaczynam szukać dalej. Czasem entuzjazm trochę spada, bo drugi raz się nie nabieram na to, co już poznałam. Staję się taka trochę entuzjastyczno-sceptyczna. Świadoma wielu rzeczy, ale wciąż chcąca odbierać świat jak dziecko. Gdy coś mi się nie podoba, chcę szukać dalej, wiedząc, że za niedługo z rozczuleniem i sentymentem pomyślę o tym, co miałam. I jeszcze zatęsknię. Z jednej strony lubię poznawać ludzi, z drugiej powtarzalność tematów mnie nudzi. Nie lubię banalności, a z drugiej strony czasem onieśmiela mnie ekscentryczność. Zawsze dwa bieguny, plus i minus. I weź tu znajdź swoje miejsce. I weź ze sobą wytrzymaj.
2018-06-30 13:12:43
Podczas każdej mojej dłuższej podróży nadchodzi taki czas, gdy zalewają mnie wątpliwości. Jestem tak niespokojnym i przy tym niezdecydowanym duchem, że często bywa to okropnie męczące. Chcę być tu, chcę być tam, a najlepiej to może jednak było mi w Polsce, więc po co dalej szukać, lepiej wrócić do Polski. Aby po kilku miesiącach znów się z niej wymknąć, bo jednak polski raj nigdy nie był do końca moim rajem. I tak wszędzie i od nowa. W każde nowe miejsce wyruszam ... ...
Praca nad morzem, dzień wolny - nad morzem. Plaże i krystalicznie czyste wody Sardynii nigdy nie przestają zachwycać <3 I choć to Australia jest bardziej znana z surferów, oceanu i plaż, to powiem Wam, że mieszkając w Brisbane, zdarzało się, że nie byłam nad oceanem nawet po dwa-trzy miesiące, bo wszystkie plaże oddalone były o 70 km w jedną stronę (Gold Coast) i 140 w drugą (Sunshine Coast). A do tego meduzy, rekiny i inne niebezpieczne morskie stworzenia, od których tu ... ...
Dzień wolny dla nas = przygoda
Na Waszą prośbę pod ostatnim postem - eccola, oto ona (la macchina po włosku jest kobietą)
Co się tyczy mojego minimalizmu po włosku to powinnam nakreślić Wam jej pełny obraz, który mówi wszystko sam za siebie. Nie trzymajcie wyobraźni na wodzy... Od trzech dni jestem dumną współwłaścicielką wiekowego cinquecento young. Zabytkowy nabytek za całe 350 euro, z efektownym wgnieceniem z przodu, wybitym tylnym światłem i odpadającym przy myciu błotnikiem. Szybki jak strzała, wyciągający 120 km/h z górki, dostarcza niezapomnianych wrażeń podczas podróży z ... ...
Od Włochów można się uczyć wiele. Ich bezpośredniość powala na kolana, niewymuszony luz chwyta za serce, a prostota w podejściu do życia i poczucie humoru ujmują w 100%. Zwłaszcza tu, na południu Sardynii, ludzie umieją żyć chwilą i cieszyć się tym, co mają, nawet, gdy nie mają zbyt wiele. Nie martwią się na zapas, nie próbują wszystkiego skrupulatnie obliczyć, zaplanować, rozwiązać na siłę. "Miej cierpliwość i ufaj, że sprawiedliwość przyjdzie i do ... ...
8 rano, rześkie poranne powietrze, aromatyczna mocna kawa i taki widok
Nie pamiętam, kiedy ostatnio musiałam wstawać codziennie o 5.30, ale poranki w takim miejscu wynagradzają wszystko. Pierwsze pół godziny przed rozpoczęciem pracy to zawsze czas na relaks i wyciszenie. Najpiękniej wszystko wygląda o świcie, gdy plaża jest jeszcze pusta, można rozłożyć sobie leżak i wsłuchać w szum morza. Na linii horyzontu jeszcze unosi się lekka mgła, w oddali dryfują białe żaglówki, a woda ciągle zmienia swój odcień. Nie sądzę, żeby to miejsce ... ...
Kojarzycie film "Benvenuti al Sud"? Wygląda na to, że szykują mi się wakacje dokładnie w takim klimacie :D Im dłużej przebywam na Sardynii, tym bardziej dochodzę do wniosku, że w Australii prowadziłam raczej bezbarwne i często wręcz nudne życie. Tutaj dopiero jest zabawa
Praca czy rzymskie wakacje lat 50.?
Oprócz wakacjnej pracy na co dzień hobbystycznie zdobywam doświadczenie w tłumaczeniach konsekutywnych, czyli potocznie zwanych ustnymi :D Tak jak pisałam w ostatnim poście, niedawno dołączyli do nas znajomi z Australii. Włoch ze swoją dziewczyną Kanadyjką (której tata jest Włochem, mama Polką, ale całe swoje życie mieszkała w krajach anglojęzycznych, więc mówi i rozumie tylko po angielsku). Jest to ich pierwsza wspólna wizyta na Sardynii, co dla niej oznacza pierwsze ... ...
Sardynia nie potrzebuje żadnego filtra. Zachwyca i właściwie mówi sama za siebie. Moje nowe miejsce pracy, lepiej pójść nie mogło. ❤
Uśmiech losu, odrobina szczęścia, moment, w którym po burzy niespodziewanie wychodzi słońce i aż Cię oślepia swoją mocą. Uwielbiam te małe niespodzianki od życia. Gdy pół roku temu, zmęczona i zła w drodze powrotnej z pracy postanowiłam zajść na włoską pizzę, nie wiedziałam, że ten wieczór będzie tak przełomowy. Poznałam grupkę Włochów, z których jeden ostatecznie porwał mnie na Sardynię ;) Reszta przyjaciół została w Australii z planami starania się o wizę stałego pobytu. Ale życie zaskakuje, plany się zmieniają, a zostać na stałe w Australii nie jest łatwo. Dlatego od kilku dni znowu wspólnie popijamy aperitivo. Nikt nie spodziewał się tak szybkiego ponownego spotkania gdy ze łzami w oczach żegnaliśmy się w Brisbane. A tymczasem czeka nas wspólne lato na Sardynii. A już zupełnie nie myśleliśmy, że cała nasza czwórka dostanie pracę w tym samym miejscu. I to w kompleksie wypoczynkowym na jednej z sardyńskich plaży. Tych z ciepłą, nieskazitelnie czystą wodą o kilku odcieniach, do której prowadzi ścieżka przez lasek eikaliptusowy. Siedzę więc w swojej chatce z widokiem na morze i witam turystów. Opisuję, co mogą znaleźć w środku, kieruję do poszczególnych sektorów, a w przerwach czytam książki i uzupełniam zapasy witaminy D3 ;) Internet często nie łączy, więc mam ograniczone możliwości korzystania z telefonu, ale bardzo mi to pasuje. Natura dookoła wycisza i relaksuje, i tego mi było trzeba. Przydaje się znajomość języków. Aż dziwnie pomyśleć, że przecież Włochy to całe moje dzieciństwo, coroczne wakacje z rodzicami, podczas których poznawałam ich kulturę, ale języka nie znałam aż do 20. roku życia. A teraz używam go codziennie, na zmianę z angielskim i nawet nie zauważam, gdy przeskakuję z jednego na drugi. Niby nic wielkiego, ale i tak sprawia dużo przyjemności :)
2018-05-27 10:01:36
Uśmiech losu, odrobina szczęścia, moment, w którym po burzy niespodziewanie wychodzi słońce i aż Cię oślepia swoją mocą. Uwielbiam te małe niespodzianki od życia. Gdy pół roku temu, zmęczona i zła w drodze powrotnej z pracy postanowiłam zajść na włoską pizzę, nie wiedziałam, że ten wieczór będzie tak przełomowy. Poznałam grupkę Włochów, z których jeden ostatecznie porwał mnie na Sardynię ;) Reszta przyjaciół została w Australii z planami starania się o ... ...
Ucichłam tu ostatnio, ale nie porzucam pisania w żadnym wypadku :) Rozleniwiła mnie trochę włoska rzeczywistość i ich spokojne tempo życia. Jeśli jesteście ciekawi, co u mnie, to już Wam mówię. Zaczepiłam się na chwilę w jednej z tutejszych kawiarni (we Włoszech zwanych zawsze barami, mimo że ich główną funkcją jest sprzedaż kawy i wieczorami aperitivo). Podobnie jak w Australii, na początek chcę przyzwyczaić się do języka poprzez codzienny kontakt z klientami. W Australii przez pierwsze dwa miesiące zupełnie nie mogłam przyzwyczaić się do ich akcentu. Nie rozumiałam 80% tego, co do mnie mówili. Nie znałam ich kuchni i typowych zamówień, dodatków do śniadania, sposobów picia kawy, więc codziennie czymś mnie zaskakiwali, a ja robiłam głupią minę i dopytywałam trzy razy, o co im chodzi. Włosi pod obydwoma względami nie są skomplikowani. Włoski ze słuchu rozumie się od razu (chyba że zaczynają wtrącać słowa z sardyńskiego, wtedy nie mam pojęcia, o czym mówią). Gdy zamawiają "un caffè" chcą po prostu espresso. Espresso sprzedaje się cały dzień. Drugą najczęściej zamawiają kawą jest macchiato. Czasami, zazwyczaj koło południa, cappuccino. I na tym ich kawowe zamówienia się kończą. W Australii w małej kawiarni zużywało się codziennie po 30 litrów mleka. We Włoszech smakują kawę w czystym wydaniu, najwyżej z dodatkiem cukru lub ginseng, więc mleka praktycznie spieniać nie trzeba. Wieczorem aperitivo, czyli Aperol Spritz i chipsy/orzeszki na zakąskę. Do tego dochodzi czasem "tagliere di salumi" czyli deska wędlin i serów. Ludzie są mili, życzliwi i spokojni. W pracy cierpliwi i na luzie, nie oceniają od razu i nie oczekują, że wszystko ogarnę po pierwszym dniu. Bo mimo mojego żywego zainteresowania kulturą Włoch, wielu rzeczy dla nich oczywistych, jeszcze nie wiem. Muszę przyznać, że moje tempo życia tu na Sardynii znacznie się zwolniło. W Australii prawie nigdy nie gotowałam, bo wszystkie kuchnie, których przyszło mi używać, były zaniedbane i raczej odpychające. Dodatkowo zarabiało się bardziej niż wystarczająco, żeby móc pozwolić sobie na codzienne stołowanie się na mieście. We Włoszech stawki godzinowe są niższe, a restauracje drogie, więc naturalną koleją rzeczy jest gotowanie w domu. Ale za to jak smakowite jest gotowanie (no dobra, nie przesadzajmy, POMAGANIE) u boku Włocha, który z kilku prostych składników potrafi stworzyć magię na talerzu ;) Dzisiaj mecz Lazio i Inter. Bary są wypełnione po brzegi, wszyscy Włosi gorąco kibicują. "Lazio di merda" - jak przykro słyszeć, gdy relacjonuje się to na żywo swojemu najbliższemu przyjacielowi- oddanemu fanowi Lazio, dzięki któremu mam jakiekolwiek pojęcie na temat piłki :D Popijam moje aperitivo przy zmoczonym deszczem stoliku i cieszę się prostotą, spokojem i dobiegającym zewsząd ekspresywnym włoskim.
2018-05-20 20:38:53
Ucichłam tu ostatnio, ale nie porzucam pisania w żadnym wypadku :) Rozleniwiła mnie trochę włoska rzeczywistość i ich spokojne tempo życia. Jeśli jesteście ciekawi, co u mnie, to już Wam mówię. Zaczepiłam się na chwilę w jednej z tutejszych kawiarni (we Włoszech zwanych zawsze barami, mimo że ich główną funkcją jest sprzedaż kawy i wieczorami aperitivo). Podobnie jak w Australii, na początek chcę przyzwyczaić się do języka poprzez codzienny kontakt z klientami. W ... ...
Właśnie otrzymałam zaproszenie do znajomych. Od człowieka, którego dawno wymazałam z pamięci. Od mojego gimnazjalnego oprawcy. Tego, który przez trzy lata wytrwale walczył, by zniszczyć mnie psychicznie. Z całą 20-osobową ekipą chłopaków szydzących ze mnie i dokuczających na każdym kroku (z kilkoma neutralnymi wyjątkami). Nie chciałam nigdy o tym pisać, bo to mój najgorszy koszmar z okresu dojrzewania. Byłam brzydka. Obiektywnie. Z wiecznie podkrążonymi oczami od alergii, a wręcz brązowymi obwódkami wokół, z bladą cerą i aparatem ortodontycznym. Zdarzało się, że nawet nauczyciele pytali, czy wszystko w porządku, czy śpię po nocach, czy nikt mnie nie bije. A tymczasem katów miałam na co dzień przez kilka godzin w jednej klasie. Gnębienie psychiczne, a czasem i fizyczne przyjmowało różne formy i daleko odbiegało od tzw. "końskich zalotów". Tylko 8 dziewczyn w klasie i znaczna przewaga głupich, niedojrzałych chłopaków. Oszukiwałam samą siebie, że mnie to nie rusza. W szkole udawałam obojętną, próbowałam ignorować na tyle, na ile się dało. Ale w domu nerwy puszczały. Płakałam, nienawidziłam siebie i z każdym dniem popadałam w coraz większe kompleksy. Ślad po tym został jeszcze na długo i dużo pracy kosztowało mnie odrzucenie później strachu przed ludźmi, przed przekonaniem, że każdy chce mnie tylko skrzywdzić, że wyśmiane zostanie wszystko, co zrobię czy co powiem. Nie miałabym wtedy odwagi o tym pisać. Nie miałabym odwagi nawet założyć bloga, wiedząc, że tuż za rogiem, dwie ulice dalej, czekałyby na mnie pełne złośliwej uciechy twarze. Wiem, że ten problem dotyczy wielu osób. Wiem, jak potrafi to zniszczyć życie tym, którzy są nieco bardziej wrażliwi i nie umieją się bronić, tak jak i ja nie umiałam. Zgoda, raz spoliczkowałam jednego z nich, ale cała reszta kontynuowała swoje zabawy i wszystko szybko wróciło, jak było. Wiem, ile to bólu, łez, bezsilności. Wiem, jak głęboko może się to zakorzenić w psychice nastolatka, który jeszcze z takimi problemami nie umie sobie radzić. Wiem, że interwencja nauczycieli często nie przynosi żadnego skutku. A zdarza się, że udają, że nie widzą problemu. Moi koledzy czuli się bezkarni, a moja samoocena była już poniżej zera. Nie chciałam im jednak dać tej satysfakcji i się poddać. Na początku trzeciej gimnazjum zmieniłam klasę. Niestety, wciąż ta sama szkoła, wszyscy się znali, przeszłość krążyła w teraźniejszości. Jednak trafiłam już na normalniejszych ludzi, bez uprzedzeń, ambitnych, niewyśmiewających tych, którzy sami mieli zainteresowania czy chęć zdobywania dobrych ocen. Znalazłam fajną grupkę przyjaciół, z którymi tamten rok upłynął mi miło i w końcu normalnie. Muszę też powiedzieć, że pod presją poprzedniej klasy, bardzo się obniżyłam. Z wzorowej na przeciętną, w jakiś sposób tym szyderstwom uległam. Wiecie, jak to jest - kujony to lamusy, liczy się tylko brak aspiracji, chamstwo i wzajemne utwierdzanie się, jacy to nie jesteśmy zajebiści. Może byliście wtedy. A ja, jako nieukształtowana nastolatka, walcząca z odrzuceniem i, jak każdy człowiek, mająca potrzebę akceptacji i przynależności do grupy, w to wierzyłam. I wtedy wam się udało. Potem miałam szczęście spotkać dziesiątki wartościowych osób i już nigdy nie obcować z poziomem, który reprezentowaliście. Pozbierałam się, wyrzuciłam was z pamięci i zajęłam się swoim życiem, choć, tak jak napisałam, nie przyszło to wcale łatwo. Przeprosin nigdy nie było. Nie pamiętałam o was aż do dziś, aż do otrzymania zaproszenia do znajomych i zobaczenia waszych wspólnych zdjęć. Fajnie, że przyjaźnie przetrwały. Ale fajne jest też uczucie satysfakcji, gdy widzę, w jak diametralnie różnych miejscach teraz się znajdujemy. Nie chcę być nieuprzejma, ale zieje straszną bylejakością. Czymś, od czego ja zawsze uciekałam. Dla Was byłam "krejzolką" z ogromną nutą szydery, ale właśnie dzięki mojej "krejzolowatości" robię to, co robię i dobrze się bawię. Cieszę się, że tego wam się we mnie nie udało zgasić, a nawet przyniosło odwrotny skutek, bo postanowiłam sobie być taka tym bardziej, wszystkim na przekór. Teraz dobrze widzieć, że życie bywa też czasem sprawiedliwe. A dla wszystkich w podobnej sytuacji, którą opisałam, dużo siły! Róbcie swoje, nie poddawajcie się, ten zły okres minie, wyjdziecie z tego. A karma wróci.
2018-05-02 09:10:16
Właśnie otrzymałam zaproszenie do znajomych. Od człowieka, którego dawno wymazałam z pamięci. Od mojego gimnazjalnego oprawcy. Tego, który przez trzy lata wytrwale walczył, by zniszczyć mnie psychicznie. Z całą 20-osobową ekipą chłopaków szydzących ze mnie i dokuczających na każdym kroku (z kilkoma neutralnymi wyjątkami). Nie chciałam nigdy o tym pisać, bo to mój najgorszy koszmar z okresu dojrzewania. Byłam brzydka. Obiektywnie. Z wiecznie podkrążonymi oczami od ... ...
I już jest :) Wywiad, w którym opowiadam o mojej podróży do Australii i wyzwaniach, z jakimi musiałam się tam zmierzyć. Co mnie najbardziej zaskoczyło w stylu życia Australijczyków, jakie jest moje najlepsze wspomnienie, jak sobie radziłam w chwilach kryzysu, dlaczego zdecydowałam się prowadzić bloga i którą kuchnię wolę bardziej :D Nie zrażajcie się pierwszymi trzema minutami, rozkręcam się dopiero przy trzecim pytaniu
Po półtoramiesięcznej przerwie od słońca w Polsce, wracam na nowo do wakacyjnych klimatów i odświeżam swoja australijska opaleniznę
Ładnie i zgrabnie o wczorajszym spotkaniu :) Aż się zdziwiłam, że z tego całego mojego słowotoku dało się sklecić coś sensownego :D http://www.zambrow.org/aktualnosci/strona.php?strona=artykuly_pokaz&id=24996
Ostatnia prezentacja za mną ☺ Dzisiejszej towarzyszył dodatkowo wywiad i nagranie przed kamerą, pierwsze w moim życiu. Trochę się stresowałam, ale reakcje ludzi były bardzo ciepłe. Kwiatów zupełnie się nie spodziewałam
Przygotowuję się do prezentacji w Miejskiej Bibliotece. Przeglądam tysiące zdjęć, próbując wyłowić najlepsze i uporządkować wszystko w spójny i sensowny sposób ;) Ciężko spiąć roczny pobyt w godzinnym wystąpieniu, wydaje się to niemal niemożliwe. I równie ciężko przewidzieć, co może być dla odbiorców interesujące, a co takim jest tylko dla mnie :D W każdym razie wszystkich zainteresowanych, którym przy okazji jest po drodze, zapraszam w piątek 13 do Filii ... ...
Ostatnie dwa tygodnie spędzam głównie w gronie rodziny i przyjaciół, czerpiąc z tego maksimum radości. Jutro minie miesiąc, odkąd ostatni raz pomachałam Australii z samolotu, jednak nie miałam jeszcze czasu tak na poważnie zatęsknić. Może jedynie zaczyna mi brakować Dominiki, którą byłam tam. Tamtego stylu życia. Australijski luz i pozytywne podejście są naprawdę uzależniające. W Australii byłam zmotywowana, pozytywnie myśląca, pełna energii i wiary w siebie oraz w to, że wszystko się ułoży. Bo zawsze się układało. "No worries" i do przodu! Cieszę się z tego miesiąca w Polsce, który mogę poświęcić bliskim. Tego brakowało mi najbardziej. Ludzi, którzy mnie znają i kochają taką, jaka jestem. Wydaje mi się, że w życiu potrzebny jest jakiś stały punkt odniesienia. Dom, rodzinne miasto, które się nigdy nie zmienia. Ci sami ludzie w tych samych miejscach, wszystko po staremu. Wszystko dokoła takie, jakim to sobie zapamiętałaś, ale Ty już jesteś inna. Dokonało się w Tobie wiele zmian, zmienił się Twój sposób myślenia, dojrzałaś, zrozumiałaś, czego chcesz i co jest ważne. I choć sama nie chcę się w tym mieście zatrzymywać, to i tak ta stałość i niezmienność, można powiedzieć pewna monotonia są na swój sposób piękne. Powrót w stare miejsca nie oznacza powrotu do przeszłości i konieczności zamykania się ponownie w starych schematach myślenia. Idę dalej i już nie mogę się doczekać tego, co mnie czeka. A na razie jest fajnie w domu. Spotykam się z ludźmi, dostaję zaproszenia do liceów, na wywiady, do miejskiej biblioteki. Z przyjemnością dzielę się swoimi doświadczeniami, choć uważam, że dużo lepiej wychodzi mi pisanie niż publiczne wystąpienia. Ale dlaczego właśnie się nie przełamywać? Odwaga to fajna sprawa :D
2018-04-08 13:56:29
Ostatnie dwa tygodnie spędzam głównie w gronie rodziny i przyjaciół, czerpiąc z tego maksimum radości. Jutro minie miesiąc, odkąd ostatni raz pomachałam Australii z samolotu, jednak nie miałam jeszcze czasu tak na poważnie zatęsknić. Może jedynie zaczyna mi brakować Dominiki, którą byłam tam. Tamtego stylu życia. Australijski luz i pozytywne podejście są naprawdę uzależniające. W Australii byłam zmotywowana, pozytywnie myśląca, pełna energii i wiary w siebie oraz w ... ...
No i wygląda na to, że znalazłam swoje szczęście na Sardynii
No i czas na Sardynię! Ja naprawdę potrzebuję ciągłych bodźców i poczucia bycia w ruchu. Przez pierwsze trzy dni w Polsce trzymała mnie taka adrenalina, jakbym się czegoś nabrała
Wróćmy jeszcze na chwilę do Singapuru i mojego głupiego szczęścia do przyciągania pozytywnych, pomocnych ludzi :D Jest prawie 8 rano, ja po całonocnym locie z Brisbane wysiadam na lotnisku w Singapurze. Mam 15 godzin na zwiedzanie, ale o mieście nie wiem nic. W końcu kto by sobie zawracał głowę jakimś wcześniejszym czytaniem, rozeznawaniem się, planowaniem podróży? Zakładam, że każdy, a już zwłaszcza ten, kto pierwszy raz jest w Azji. No ale nie ja. Zostawiłam to na ostatnią chwilę, licząc, że na lotnisku kulturalnie znajdę sobie WiFi i w jakiś magiczny sposób w ciągu pół godziny zaplanuję sobie całodniową wycieczkę. Spokojnym krokiem wychodzę z hali przylotów, wypełniam formularz dla krótkookresowych turystów i próbuję połączyć się z lotniskowym WiFi, coraz wyraźniej słysząc dobiegający z oddali chichot losu, a raczej niepohamowany rechot, że połączyć to ja się mogę duchowo ze wszystkimi podobnie nieogarniającymi bułami świata, ale nie z WiFi. Sms z kodem do sieci lotniskowej nie chciał dojść, innych otwartych brak, a ja znów tak dużo czasu na stanie w jednym miejscu nie mam. No więc ruszam, co by tak nie stać i kieruję się gdziekolwiek, to jest w jedynym sensownym kierunku, to jest do pociągu, przewożącego na inny terminal. Oprócz mnie czeka jeszcze jedna pani Chinka. Na oko 60 lat. Myślę sobie "zagadać czy nie zagadać? Przecież ona pewnie nawet nie będzie znała angielskiego." Ale jedyna deska ratunku w tamtej chwili, więc podchodzę i pytam. Czy wie, jak się dostać do centrum i czy mogę zapłacić za bilet kartą (bo przecież kantory i trzymanie waluty w gotówce są dla ludzi mądrych, rozważnych i zapobiegawczych). Ja w portfelu mam jedynie dolary australijskie, wtedy już bezużyteczne. Pani odrywa wzrok od smartfona, patrzy na mnie i płynnym angielskim odpowiada, że nie wie, czy można płacić kartą, ale jedzie w tym samym kierunku, więc mi pokaże. Po drodze sobie rozmawiamy. Podpytuję ją o lokalne potrawy, ulubione dania i miejsca, opowiadam o swojej Australii, o studiach i podróżach. Okazuje się, że jest nauczycielką sztuki, a to totalnie moja działka. Więc pytam o ulubiony nurt, epokę, opowiadam o Warszawie i jej ofercie kulturalnej, ona mi wymienia różne muzea i galerii sztuki w Singapurze. I nagle, ni stąd ni zowąd, pyta mnie, czy jestem osobą wierzącą. Na moment zbiło mnie z tropu, ale odpowiadam, że tak, jestem katoliczką, że to wciąż dominująca religia w Polsce. Nie wiem, do czego to zmierza, bo jedyne, co słyszę, to, że ona też, po czym temat się urywa. Dochodzimy do stacji, z której odjeżdżają pociągi do miasta. "No, to tu możesz kupić bilet, w ten pociąg wsiadasz... ale właściwie to jestem samochodem i dzisiaj ja będę Twoją przewodniczką." I faktycznie nią jest. Spędza ze mną cały dzień, obwozi po wszystkich miejscach, nie pozwala za nic płacić, daje mi spróbować wszystkich lokalnych przysmaków, opowiada o historii i kulturze Singapuru (angielski jest tam językiem urzędowym, przecież do drugiej połowy XX wieku byli kolonią brytyjską, w związku z czym wszystkie filmy w kinach są po angielsku, w szkołach uczą się po angielsku i każdy angielski tam zna. Ładna mi Azja :D) Miasto jest ładne, ciekawe, eklektyczne. Mieszają się tam różne religie świata. Hinduizm, buddyzm, katolicyzm. Odwiedziłyśmy świątynię każdej z nich i wtedy też zrozumiałam cel poprzedniego pytania. O 17.30 pani Chinka miała mszę w kościele katolickim i chciała mnie na nią zabrać, żebym zobaczyła, jak wygląda to u nich. I powiem Wam, że wygląda zupełnie jak u nas :D to znaczy kościoły katolickie są bardzo współczesne, wystrojem przypominają nasze, jest dużo śpiewów, a ławki są pełne. No i też, podobnie jak w Australii, wszyscy zgodnie idą do Komunii. Znowu byłam jedyną jawnogrzesznicą, która została w ławce
2018-03-16 14:17:09
Wróćmy jeszcze na chwilę do Singapuru i mojego głupiego szczęścia do przyciągania pozytywnych, pomocnych ludzi :D Jest prawie 8 rano, ja po całonocnym locie z Brisbane wysiadam na lotnisku w Singapurze. Mam 15 godzin na zwiedzanie, ale o mieście nie wiem nic. W końcu kto by sobie zawracał głowę jakimś wcześniejszym czytaniem, rozeznawaniem się, planowaniem podróży? Zakładam, że każdy, a już zwłaszcza ten, kto pierwszy raz jest w Azji. No ale nie ja. Zostawiłam to na ... ...
"Ten, kto wraca jest zawsze kimś innym niż ten, który odszedł" Tak dużo w tym prawdy. Ostatni raz w tym miejscu byłam prawie 17 miesięcy temu. Zwykły warszawski blok, w którym spędziłam jedynie rok mojego życia. Ostatni rok studiów. A jednak wiąże się z nim wiele wspomnień. Moja pierwsza prawdziwa miłość, którą poznałam w pokoju obok. Setki wspólnych chwil. Uczucie tak silne, że aż destrukcyjne. Zostawiłam tam dużą cząstkę siebie. Cząstkę, bez której przez bardzo długi czas nawet w Australii czułam się niekompletna i zraniona. To mieszkanie wiąże się też z innym dość bolesnym okresem, a mianowicie zaostrzeniem AZS. Pisałam już o tym, ale napiszę jeszcze raz, w ramach pocieszenia dla tych, którzy może borykają się z podobnym problemem i drapią się do krwi, mają wysuszoną, podrażnioną skórę, nie mogą funkcjonować bez emolientów, antyhistaminików czy nawet sterydów. U mnie właśnie tu to się zaczęło na poważnie. Każdy centymetr ciała zaatakowany alergią. Opuchnięte oczy, spanie w bandażach, żeby się nie drapać, każdy najmniejszy kontakt z wodą to jak wejście w żywy ogień. Ogólnie dużo bólu, dużo stresu i ciągłe poczucie niesprawiedliwości. W Australii miałam spokój, ale już od wczoraj zaczęło mi wracać. Wysuszona skóra, podrapane grzbiety dłoni i nadgarstki. Ale właśnie tu jest ta różnica. Tamten okres bardzo mnie psychicznie zahartował, a Australia utwierdziła w przekonaniu, że wcale nie muszę skazywać się na dożywotnie cierpienie z powodu AZS. Są miejsca, w których moja skóra zachowuje się inaczej, a nasz klimat nie do końca jej pomaga. Bałam się tu wrócić. Będąc w Australii wyobrażałam sobie tę sytuację dziesiątki razy, ale wtedy była tak odległa i nierealna, że nie umiałam stwierdzić, jakie emocje we mnie wywoła. A teraz stoję tu, w tym samym miejscu, w którym przeżywałam swoje największe histerie życia, zupełnie spokojna, uśmiechnięta, z poukładaną na nowo psychiką i czuję może jedynie lekki ścisk w żołądku, bo naprawdę tu wróciłam. Kolejne koło zostało zamknięte. Zmierzyłam się ze strachem i koszmarami przeszłości. Ot tak, bo czas nawet jeśli nie goi wszystkich ran, to na pewno pomaga się zdystansować. Australia pomogła. Już nie uciekam.
2018-03-14 13:20:49
"Ten, kto wraca jest zawsze kimś innym niż ten, który odszedł" Tak dużo w tym prawdy. Ostatni raz w tym miejscu byłam prawie 17 miesięcy temu. Zwykły warszawski blok, w którym spędziłam jedynie rok mojego życia. Ostatni rok studiów. A jednak wiąże się z nim wiele wspomnień. Moja pierwsza prawdziwa miłość, którą poznałam w pokoju obok. Setki wspólnych chwil. Uczucie tak silne, że aż destrukcyjne. Zostawiłam tam dużą cząstkę siebie. Cząstkę, bez której ... ...
Australijską ziemię opuściłam już 42 h temu, ale nie czułam, że wracam aż do teraz, czyli do ostatniego etapu mojej podróży. Lot z Dubaju do Warszawy i dziesiątki Polaków. Język polski dobiegający dosłownie z każdej strony i ja, która przez ostatnie kilkanaście miesięcy używałam go tylko pisemnie na blogu i podczas rozmów telefonicznych z rodziną. Styczność z rodakami miałam tylko przez bloga i do tego to szczęście, że wśród Was są same kochane osoby (Wasze ciepłe słowa naprawdę umieją dodać otuchy). I tak teraz, otoczona zewsząd polskim, poczułam, że bardzo nie chcę wracać do polskiej rzeczywistości i często jednak smutnej mentalności. Wystarczyło zaledwie pół godziny by usłyszeć różne nieuprzejmości i wzajemne opieprzanie się polskich współpasażerów ("niech pani uważa! Tam są delikatne rzeczy! Jak pani zbije, to pani zapłaci.") Spotkać wzrok, który mierzy z wyższością. I szczerze się zasmucić utratą wesołego przyjacielskiego "how are you" i "have a good day", na ulicy, w sklepie, od znajomych i nieznajomych. Utratą uśmiechu, lekkości i australijskiego luzu, który tak bardzo ułatwia życie. Tam kierowcy autobusów witają Cię szerokim uśmiechem, zawsze na Ciebie poczekają, drugi raz otworzą drzwi, podziękują i pomachają gdy wysiadasz. Powiem Wam, że nie zdawałam sobie sprawy, jak dziwnym uczuciem okaże się ponowne wejście między Polaków. Przyzwyczaiłam się do australijskiej życzliwości... I swoją drogą nie tylko do życzliwości :D Chodzę po lewej stronie, mijam się z ludźmi schodząc na lewo, na słowa pani sprawdzającej mój paszport przy odprawie "have a good flight" odpowiadam "you too" zanim zdąży powiedzieć "flight", bo przecież od ponad roku słyszałam dziesięć razy dziennie "have a good day", więc Ty też. Czuję już europejski klimat. Costa, Cafe Nero - w Australii nie istnieją. Inny świat. I ciekawa jestem, na ile jeszcze rzeczy po powrocie spojrzę w zupełnie nowy sposób.
2018-03-11 08:04:40
Australijską ziemię opuściłam już 42 h temu, ale nie czułam, że wracam aż do teraz, czyli do ostatniego etapu mojej podróży. Lot z Dubaju do Warszawy i dziesiątki Polaków. Język polski dobiegający dosłownie z każdej strony i ja, która przez ostatnie kilkanaście miesięcy używałam go tylko pisemnie na blogu i podczas rozmów telefonicznych z rodziną. Styczność z rodakami miałam tylko przez bloga i do tego to szczęście, że wśród Was są same kochane osoby (Wasze ... ...
Wracam w tej samej sukience, w której przyleciałam, że niby taka klamra kompozycyjna i głęboka symbolika
Smutne są pożegnania, i to bardzo. Nigdy nie przychodziły mi łatwo, a dzisiaj muszę pożegnać wszystkich po kolei ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy więcej się już nie spotkamy. Nie dość, że pożegnania nie przychodzą mi łatwo, to na dodatek nie umiem odważnie się z nimi mierzyć. Czekam do ostatniej chwili, odsuwając myśl o wyjeździe najdalej jak tylko się da. Udaję chyba sama przed sobą, że wcale nie wyjeżdżam. Przecież przyjdę do pracy w poniedziałek, przecież znowu się zobaczymy i wszystko będzie jak do tej pory. Otóż nie, ja naprawdę stąd znikam. Za 12 godzin wsiadam w samolot i zostawiam moją Australię za sobą. A w niej dużo pięknych znajomości, ale i równie dużo spektakularnie spalonych mostów. Poznałam różne oblicza Australii i byłam traktowana w różny sposób. Uczciwie i mniej, w porządku i po chamsku (słownik mi zmienił na "po chińsku", co w sumie jest tu synonimem :D ) Doświadczyłam ogromnej życzliwości z jednej strony i niesprawiedliwości z drugiej. W jednej pracy na wieść o tym, że wyjeżdżam, odwołali mi ostatnie zmiany ("bo nowe osoby muszą się uczyć"), za to w drugiej właściciel sam przyjechał do mnie do domu, z kawą, serdecznym uściskiem i wieloma ciepłymi słowami oraz życzeniami powodzenia na dalszej drodze. Nie wyszło naprawianie relacji z australijską rodziną, z którą co najmniej od trzech pokoleń już nie były wzorowe. No cóż, powiedzmy, że nie była to moja główna misja, aczkolwiek i tak jest to dosyć przykre. Wiele się nauczyłam o ludziach i o sobie samej. Co jestem w stanie zaakceptować i gdzie są granice. Poznałam wyjątkowo dobrze smak samotności i nauczyłam się doceniać obecność. Czas ruszać w dalszą podróż. Do zobaczenia w Polsce.
2018-03-09 04:01:48
Smutne są pożegnania, i to bardzo. Nigdy nie przychodziły mi łatwo, a dzisiaj muszę pożegnać wszystkich po kolei ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy więcej się już nie spotkamy. Nie dość, że pożegnania nie przychodzą mi łatwo, to na dodatek nie umiem odważnie się z nimi mierzyć. Czekam do ostatniej chwili, odsuwając myśl o wyjeździe najdalej jak tylko się da. Udaję chyba sama przed sobą, że wcale nie wyjeżdżam. Przecież przyjdę do pracy w poniedziałek, ... ...
#taksięczuję Dzisiaj jestem dokładnie tym kangurem. Zamyślona, przepełniona niepokojem, dość mocno spanikowana, ale na zewnątrz nie dająca po sobie niczego poznać
Zwykły zachód słońca, a tak bardzo australijski <3
Moja rodzinka co roku wybiera 12 (względnie) najładniejszych wspólnych zdjęć, które następnie wędrują do kalendarza, by ostatecznie zawisnąć nad naszym kominkiem i kompromitować poszczególnych członków przez okrągły rok. Po dwóch miesiącach marudzenia i przypominania w końcu udało się mnie zmotywować do wybrania moich, w związku z czym od dwóch godzin przeglądam wszystkie australijskie albumy i przypominam różne piękne momenty, które tu przeżyłam. Wizyta mojej ... ...
To już tylko 12 dni. Czas tak szybko leci. Cieszę się ostatnimi ciepłymi, choć pochmurnymi dniami i próbuję za bardzo nie analizować. Bo zawsze są jakieś za i przeciw. Ale decyzja została już podjęta i teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że okaże się słuszna :D Wiem, że będę tęsknić. Choć zdarzało mi się narzekać na Australię, to zawsze ostatecznie będę powtarzać, że to fajne miejsce. Lekkie i przyjazne do życia. Mama mnie już straszy zdjęciami polskiej ... ...
Moje życie w Brisbane to ciągła sinusoida, a dobra passa przeplata się z tą złą bardzo dynamicznie. Mogę powiedzieć, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, gdy po niefortunnym końcu współpracy z Chińczykami w kawiarni, już następnego dnia znalazłam nową, ale mimo te ostatnie dni utwierdzają mnie w przekonaniu, że decyzja o wyjeździe była słuszna. Na ten moment żegnam się z Australią bez większego żalu, że coś tracę. Mam tu na myśli przede wszystkim swoje zdrowie, o które w końcu będę mogła właściwie zadbać. Opieka medyczna w Australii jest bardzo droga, zwłaszcza dla nie-obywateli, a na wizytę u dobrych lekarzy trzeba czekać po kilka tygodni. Jeśli chcesz mieć za co je opłacić- logicznie, pracujesz więcej, a ponieważ grafik z tygodnia na tydzień się zmienia, dość ciężko jest to wszystko zgrać, w efekcie czego odkładam zdrowie na drugi plan. Gdy jednak, tak jak w tym tygodniu, codziennie leje deszcz i w restauracji jest dużo mniejszy ruch, a ja nie dostaję żadnej zmiany, wcale lepiej nie jest. Z pracą tutaj jest jak z ruletką, zawsze coś odwołują, tną godziny, zmieniają grafiki. Nie ma nic pewnego oprócz rachunków do opłacenia. Nadchodzący wolny weekend zapowiada się deszczowy, więc nawet z niego nie skorzystam. Osoba, z którą spędzałam ostatnie miesiące jest z powrotem na Sardynii, i jedyne, co mi zostaje to książki i kolejne filmy, które ostatnio ratują moje samotne deszczowe wieczory. Swoją drogą, jeśli macie coś do polecenia, przyjmuję wszystkie propozycje
2018-02-23 14:58:32
Moje życie w Brisbane to ciągła sinusoida, a dobra passa przeplata się z tą złą bardzo dynamicznie. Mogę powiedzieć, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, gdy po niefortunnym końcu współpracy z Chińczykami w kawiarni, już następnego dnia znalazłam nową, ale mimo te ostatnie dni utwierdzają mnie w przekonaniu, że decyzja o wyjeździe była słuszna. Na ten moment żegnam się z Australią bez większego żalu, że coś tracę. Mam tu na myśli przede wszystkim swoje ... ...
Phillip Island, czyli wyspa pingwinów
2018-02-18 15:31:01
A co gdyby tak zaryzykować, rzucić wszystko i po raz kolejny zacząć od nowa? Kojarzycie te wszystkie piękne cytaty o tym, żeby podążać za szczęściem, nie bać się ryzyka, chwytać dzień i żyć pełnią sił, bo przecież żyje się tylko raz? O tym, że warto słuchać intuicji, bo tylko wariaci są coś warci, a kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Mi wyskakują na tablicy średnio pięć razy dziennie, choć wątpię, żeby to one mnie w ten sposób ukształtowały. Po prostu zawsze byłam wariatką ;) Taką, która ufa jedynie swojej intuicji i gdy czegoś bardzo chce, to po prostu to robi. Bez zbędnego analizowania za i przeciw, bez nadmiernej ostrożności, skacze prosto w ogień. Albo się opłaci albo nie. Ryzyko wpisane jest w grę. A ja lubię grać. Dlatego gdy ktokolwiek kiedykolwiek pytał mnie, na ile lecę do Australii i czy chcę zostać na stałe - odpowiadałam, że nie mam pojęcia. Wszystko było mega otwartą kwestią i nie chciałam zakładać z góry niczego. Dałam sobie czas na rozeznanie się w swoich odczuciach. Przede wszystkim chciałam na spokojnie poznać to miejsce. Bo skąd przed wylotem mogłam wiedzieć, czy i na ile będę chciała przedłużać moją początkową sześciomiesięczną wizę, a tym bardziej czy będę chciała bawić się w wieloletni i wielotysięczny proces o wizę stałego pobytu. Wszystko było pod znakiem zapytania, a moim jedynym celem było zobaczenie jak największej ilości miejsc. I cel osiągnęłam. Zobaczyłam wszystko, co sobie zaplanowałam. Przez 13 miesięcy odhaczałam kolejne punkty z mojej listy. Wzięłam wszystko, co Australia miała mi do zaoferowania. I czuję, że kolejna przygoda czeka na mnie gdzie indziej. Bo w życiu nie da się niczego zaplanować. Bo w dorosłości najpiękniejsze jest to, że masz 100% wpływ na to, co z nim zrobisz. Wolność i elastyczność. Odpowiedzialność za swój los. Dzisiaj możesz być tu, a jutro na końcu świata. I w każdej chwili z tego końca świata możesz wrócić, bo świat tak właściwie się nie kończy. Będą inne miejsca i inni ludzie. A to ludzie są najważniejsi. I czasem spotyka się kogoś, przy kim po prostu chciałoby się zostać. Mojej Australii nadszedł już czas. Aż trudno uwierzyć, bo podjęłam decyzję w ciągu tygodnia. Miałam zostać do listopada, a tu psikus, bo już za miesiąc mnie tu nie będzie. Gdzie w takim razie będę? Wszędzie indziej. Dalej będę się wymykać. Niespokojne duchy tak mają. Chcę być wszędzie, gdzie mnie nie ma, dlatego miejsce aż tak bardzo nie ma znaczenia. Podróże, zmiany, nowe miejsca - to wszystko niesamowicie mnie ekscytuje. Za to w relacjach międzyludzkich cenię stałość i niezmienność. Liczą się emocje, uczucia, więzi, bliskość. Za tym pójdę w ciemno, akceptując wszelkie ryzyko. Zostały mi więc ostatnie tygodnie upalnego, wilgotnego Brisbane. Następnie Singapur, Warszawa, Sardynia i Londyn. Nowy rozdział, Nowa przygoda. Trzymajcie kciuki <3 PS. Do zdjęć i wspomnień z Australii jeszcze nie raz będę wracać, bo temat nie został wyczerpany ;)
2018-02-13 16:07:16
A co gdyby tak zaryzykować, rzucić wszystko i po raz kolejny zacząć od nowa? Kojarzycie te wszystkie piękne cytaty o tym, żeby podążać za szczęściem, nie bać się ryzyka, chwytać dzień i żyć pełnią sił, bo przecież żyje się tylko raz? O tym, że warto słuchać intuicji, bo tylko wariaci są coś warci, a kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Mi wyskakują na tablicy średnio pięć razy dziennie, choć wątpię, żeby to one mnie w ten sposób ukształtowały. Po prostu ... ...
Było selfie z kangurem, było ze strusiem, czas na selfie z młodym pingwinem
Mój pierwszy dziki koala
Australian Open. Mimo że to zupełnie nie moja bajka, za prośbą mamy i groźbą siostry, udałam się i tam, by kibicować naszym rodaczkom. Zaczęło się niewinnie, od półgodzinnego szukania kortu nr 13, na którym grała nasza Magda Linette. Pracujący tam ludzie nie umieli mi pomóc, a ja co chwila zbaczałam z drogi to na orzeźwiające frosè, to w poszukiwaniu stoiska z kapeluszami. Zatrzymywałam się też na selfie i zdjęcia, co by uzupełnić trochę snapchatowe my story, dopóki mama, śledząca wszystko na bieżąco, nie zmartwiła się "Domi, wszystko wygląda pięknie, tylko gdzie jest tenis?" Chcąc nie chcąc, musiałam więc go poszukać. Trafiłam akurat na końcówkę meczu, który Magda przegrała, więc gdy wyszła z kortu, jedynie podreptałam za nią nieśmiało kilka metrów, nie mając odwagi poprosić ją o zdjęcie. Poza tym nie wyglądała na zadowoloną i szybko się ulotniła. Następnie udałam się na Arenę nr 3, na której miał grać Kubot. Nie sądziłam, że będzie miał takie powodzenie wśród widowni ;) Kolejki ciągnęły się na kilka metrów do każdego z kilkunastu wejść wokół całego kortu i gdy po ponad godzinie czekania wciąż stałam w tym samym miejscu, denerwując się marnowanym dniem, który chciałam przeznaczyć na zwiedzanie, z powrotem udałam się na kort 13, na którym grała w deblu inna Polka, Rosolska. Usiadłam na trybunach, zadowolona, że w końcu mogę dopingować naszą. Tylko chwila, która do jasnej cholery nasza? Googluję, ale jakoś nie umiem zidentyfikować na 100%. Wybieram więc tę, która wydaje się najbardziej polska i skupiam całą uwagę na niej. Coś mi się tylko nie zgadza w punktacji, ale co ja tam wiem, skoro nawet nie znam zasad. Utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że ta gra absolutnie mnie nie wciąga. Jest zbyt gwałtowna, przerywana, za mało w niej płynności. No i czemu po tylu latach praktyki one wciąż nie umieją przebić piłki ponad siatką?! Ostatecznie okazało się, że kibicowałam nie tej drużynie co trzeba. Po meczu wyłowiłam wychodzącą z kortu "Polkę" i podeszłam z zamiarem poproszenia ją o zdjęcie. Tylko, że gdy podeszli do niej ludzie, ona zaczęła z nimi rozmawiać w jakimś dziwnym języku! To ja od razu w Google i pytam "jakie języki zna Rosolska", ale odpowiedzi nie znalazłam, a czasu miałam coraz mniej. Podeszłam więc i poprosiłam po angielsku. I całe szczęście, bo okazało się, że to Brazylijka z wygranej drużyny
2018-02-02 19:24:59
Australian Open. Mimo że to zupełnie nie moja bajka, za prośbą mamy i groźbą siostry, udałam się i tam, by kibicować naszym rodaczkom. Zaczęło się niewinnie, od półgodzinnego szukania kortu nr 13, na którym grała nasza Magda Linette. Pracujący tam ludzie nie umieli mi pomóc, a ja co chwila zbaczałam z drogi to na orzeźwiające frosè, to w poszukiwaniu stoiska z kapeluszami. Zatrzymywałam się też na selfie i zdjęcia, co by uzupełnić trochę snapchatowe my story, ... ...
Jeszcze kilka krajobrazów z Great Ocean Road, bo australijskiej natury nigdy za mało
O Great Ocean Road planowałam napisać świeżo po wycieczce, jednak Facebook odmówił mi posłuszeństwa w jedynej wolnej wtedy chwili. A ja mam tak, że jeśli nie zrobię czegoś w przypływie weny, to jest duża szansa, że nie zrobię tego nigdy
A tymczasem gdzieś na jednym z wielu punktów widokowych Great Ocean Road
Melbourne jest magiczne, teraz już to czuję. Moje pierwsze wrażenie było mylne, to miasto przenosi nas w inny wymiar Australii i pokazuje ją z zupełnie innej strony. To miasto z duszą, o wielu twarzach i kulturach. Miasto artystyczne, w którym sztuka wyłania się zza każdego rogu. Narzekałam pod tym względem na Brisbane, w którym sztuka jest praktycznie nieobecna. A dla mnie bez dostępu do kultury nie ma życia. W Brisbane ten smutny efekt odczuwam już od dłuższego czasu. ... ...
Myślałam, że po wycieczce wzdłuż Great Ocean Road już żadna inna jej nie dorówna. I wiecie co? Uwielbiam się mylić! :D Potraficie wyobrazić sobie cokolwiek lepszego niż całodniowe picie wina z całkowitym przyzwoleniem na wypicie go tyle, ile tylko się zapragnie? Tak wyglądał mój dzisiejszy dzień
Wpis bez treści tekstowej
Czy możecie uwierzyć, że mając zaledwie kilka dni na zwiedzenie miasta i okolic, ja i tak śpię do 13, krzyżując sobie tym samym wszystkie uprzednie plany? Mnie też czasem brakuje na siebie słów
2018-01-16 09:54:19
Pierwszy dzień w Melbourne dobiega końca. Mam szczęście, że tu w ogóle dotarłam, bo wystarczyło, że rano bym spała kilka minut dłużej i pomachałabym pilotowi spod domu. Cała ja. Ale skoro już tu jestem, to czas podzielić się pierwszymi wrażeniami. Po Melbourne spodziewałam się ... po prostu kolejnego australijskiego miasta. Choć wielu mówi, że ma najbardziej europejski klimat ze wszystkich miast w Australii, ja przez pierwszych kilka godzin spacerowania go nie ... ...
Coś już długo się nigdzie nie wymykałam, nie? Przez kolejny tydzień będę nadawać z Melbourne! Czeka mnie wycieczka wzdłuż słynnej Great Ocean Road, 12 Apostołów, powrót do europejskiego klimatu, dużo dobrej kawy (podobno w Melb robią najlepszą w Australii), a może i Australian Open na żywo :D Więcej i na bieżąco na snapie: dominionek
Znalezienie takiego potwora w kuchni i nie zejście na zawał to chyba jednak do tej pory moje największe osiągnięcie w Australii
Czas na podsumowanie - w wielkim skrócie rok 2017 mogę nazwać moim rokiem pierwszych razów. Co mnie zaskoczyło, czego spróbowałam po raz pierwszy, co przełamałam w sobie i jak się zmieniłam - zapraszam! http://dominikasiewymyka.pl/2017-rokiem-pierwszych-razow/
U mnie już ostatnie 20 minut 2017 roku
U mnie już dobiegły końca, ale Was jeszcze złapię w tym drugim dniu Świąt :) Mam nadzieję, że mijają Wam w ciepłej i radosnej atmosferze w gronie najbliższych, nad barszczem, pierogami i sałatką jarzynową
No więc tak. Zniknęłam na miesiąc, bo jestem leniwą kluską, która potrafi poświęcić swoją uwagę i energię tylko jednej rzeczy znajdującej się aktualnie w centrum codzienności. Wracam jednak z szerokim uśmiechem i zupełnie pustymi rękoma (czyt. galerią), bo przez cały miesiąc nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia dotyczącego ostatniego przedświątecznego okresu. Poniższe selfie to niestety wszystko, co na obecną chwilę mogę zaprezentować w zakresie tematu ... ...
Spójrzcie, kto tym razem do mnie zawitał
Moje rozmowy z mamą to kopalnia wszystkiego, w tym humoru. Zarówno złotego, jak i czarnego, a czasem nawet czerwonego - jak pewne owiane złą sławą australijskie pająki...
#polishgirl #blackandwhite
4WD (four-wheel drive), czyli jazda samochodem z napędem na cztery koła, to uwielbiany przez Australijczyków sposób zwiedzania plaż specjalnie do tego przeznaczonych. Coś, czego koniecznie trzeba tu spróbować. Jedziesz sobie na płaskich oponach, telepie Cię na wszystkie strony, z każdą kolejną godziną zwiększa się przypływ, czyli masz coraz mniejszy pas manewru, a jeśli nie opuścisz plaży na czas - przypływ podmywa Ci koła i po Tobie :D Po jednej stronie błękit oceanu, ... ...
Po pełnym nieprzyjemności dniu, ucinam sobie drzemkę. Budzę się o północy i pierwsze, co widzę, to popier*alający prosto spod mojego łóżka karaluch #zajakiegrzechy. Chwytam moją niezawodną broń, tj. lakier do włosów i sprejuję drania na oślep. Między kolejnymi seriami strzałów, odpisuję na wiadomości mamy (zawsze na bieżąco ❤) Ja: Zużyłam na niego chyba pół lakieru, w ogóle się nie chciał dać
W Brisbane jestem już prawie 10 miesięcy. Po takim czasie pierwszy entuzjazm związany z odkrywaniem nowego miejsca stopniowo się uspokaja, a jego miejsce zajmują codzienne obowiązki i rutyna. Tak chyba to działa. Oswajamy się z miastem, które powoli staje się drugim domem, a pewnego dnia stwierdzamy ze zdziwieniem, że w uliczkach, w których gubiliśmy się przecież jeszcze tak niedawno, teraz idziemy zupełnie intuicyjnie. Mamy listę swoich ulubionych potraw, lokali, a także kilka sprawdzonych metod na odpoczynek w dniu wolnym. Codziennie podejmuję tu nowe wyzwania, mierzę się z obcą kulturą, językiem i odległością. Z tęsknotą za bliskimi. Z własnymi lękami i kompleksami. Moja codzienność to praca i studia. Ostatni raz na prawdziwej plaży nad oceanem byłam na początku września, z siostrą. Od tygodnia zaostrzyło mi się AZS i znowu jestem podrapana. Ot, normalne życie. A jednak, gdy cofam się myślami kilka lat wstecz i patrzę na 15-letnią wersję mnie - na moje nastoletnie marzenia o dalekich podróżach, słońcu, rozmawianiu na co dzień po angielsku i robieniu odważnych rzeczy, myślę sobie, że powinnam jeszcze bardziej doceniać to, co teraz przeżywam. Jestem niestety takim niespokojnym duchem, potrzebującym częstych zmian, nowych bodźców i wiecznie szukającym swojego miejsca na ziemi. Australię też niejednokrotnie przeklinam, ale kiedy potem siadam sobie z kawą na trawie w parku i spoglądam na tę moją teraźniejszość z dystansu, za każdym razem uświadamiam sobie, że przecież mam właśnie to, co sobie wymarzyłam. Piękne, zadbane miasto, zaprojektowane tak, żeby mieszkańcom żyło się jak najprzyjemniej. Wszędzie zieleń i kwiaty. Uśmiechnięci ludzie. Swoboda, wzajemny szacunek i uprzejmość. Wysoki standard życia. Przyjemna praca, z której mogę się utrzymać i odłożyć na moje australijskie podróże. No i słońce. Dużo słońca niezbędnego do walki z AZS. Ale nawet i na słońce czasem narzekam. To australijskie jest cholernie ostre i ma się wrażenie, że wypala Ci wzrok. A mimo to je kocham. W Polsce zawsze miałam duże problemy ze skórą. Alergia na roztocza, pyłki, do tego przez większą część roku suche i mroźne powietrze. Półtora roku temu byłam już bliska załamania. Każdy centymetr mojego ciała przybrał bordowy kolor, a ja dniami i nocami drapałam się do krwi, nawet przez bandaże. Trwało to prawie rok, który psychicznie wykończył mnie zupełnie. Odczulanie, leki antyhistaminowe, sterydy, dieta oparta wyłącznie na brokułach i kaszy, witamina D3 po 6 tys. jednostek dziennie. Pomogły dopiero wakacje i kąpiele w morzu, gdy pojechałam na trzy tygodnie do Salerno. Po reakcji mojego organizmu wiedziałam, że dłuższa zmiana klimatu prawdopodobnie też pomoże, choć pewności nie miałam, czy nie spotkam tu czegoś, co mnie znowu silnie uczuli. A jednak Australia pomogła. Od tych kilku miesięcy żyję znowu normalnie. Raz na jakiś czas trochę się podrapię, ale nawet na to nie zwracam uwagi. Koszmar poprzedniego roku zahartował mnie na dobre. Cieszę się, że to już za mną. Cieszę się każdym słonecznym dniem i spokojem, który - mimo wszystko - to miejsce mi zapewnia. Zdjęcia z dzisiejszego spaceru po zajęciach, plaża miejska Brisbane <3
2017-11-13 16:41:46
W Brisbane jestem już prawie 10 miesięcy. Po takim czasie pierwszy entuzjazm związany z odkrywaniem nowego miejsca stopniowo się uspokaja, a jego miejsce zajmują codzienne obowiązki i rutyna. Tak chyba to działa. Oswajamy się z miastem, które powoli staje się drugim domem, a pewnego dnia stwierdzamy ze zdziwieniem, że w uliczkach, w których gubiliśmy się przecież jeszcze tak niedawno, teraz idziemy zupełnie intuicyjnie. Mamy listę swoich ulubionych potraw, lokali, a także ... ...
2017-11-06 18:07:08
Yo, mate!
#explore #travelblog #travelling #blogger #polishgirl #australia
Nowoczesne luksusowe apartamentowce są fajne, ale zwykłe australijskie domy też mają swój urok! Zwłaszcza, gdy nawet po długim dniu w pracy, potrafią sprawić, że czujesz się jak na ciągłych tropikalnych wakacjach
#apartment #rooftop #pool #goodday #goodtime #instadaily #instagood #amazing #australia #travelling #travelblog #nikon #photography #polishgirl #photo
Pisałam już wcześniej o wszechobecnych przydomowych basenach w Sydney. W Brisbane też są często spotykane. Nie tylko apartamentowce, ale też każdy większy zespół domków ogólnie wynajmowanych ma swój prywatny basen dla ich mieszkańców. Do tego czasem dochodzi sauna i część jadalna na świeżym powietrzu z wbudowanym elektrycznym grillem. Oczywiście mi do tych apartamentowców tak daleko jak wysoko i zazwyczaj ogladam je z poziomu ulicy, aczkolwiek raz na jakiś czas trafi ... ...
#ragazza #felice #bionda #italiana #polacca #polishgirl #italiangirl #happy #smile #australia #kangaroo #happytime #instadaily
#nofilter #nature #beautiful #traveller #traveling #blogger #travelblog #adventure
Widoki z trasy spacerowej na jednej z moich ulubionych wysp w pobliżu Brisbane. Ta woda tak kusi, że chciałoby się wskoczyć i dołączyć do migrujących w oddali wielorybów
Zdecydowanie za rzadko dzielę się piękną muzyką i zdecydowanie powinnam podzielić się tą. Jeśli podobnie jak ja, tuż przed zaśnięciem lubicie się wyciszyć, posłuchajcie dzisiaj ze mną Vivaldiego, w zupełnie innej, nie cztero-sezonowej odsłonie. Moje dzisiejsze odkrycie to głębokie, uspokajające dźwięki wiolonczeli, organy w tle i listopadowa atmosfera. To ja lecę spać, dobranoc <3
Głupio, wesoło, i o to chodzi! Im więcej lat upływa, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z wewnętrznego dziecka nigdy nie wyrosnę
Jacaranda o zachodzie słońca <3
Wiecie, co jeszcze jest ciekawego w Australii? Jej rządowe przepisy i regulaminy. Większość z nich dotyczy alkoholu - i to nie tylko picia, ale i jego serwowania. Każdy, kto chce pracować w jakimkolwiek lokalu, w którym sprzedaje się alkohol, musi mieć ukończony kurs RSA (Responsible Service of Alcohol). Certyfikat można uzyskać online za około 25 dolarów i trzeba się upewnić, czy jest on ważny w danym stanie (w Sydney obowiązuje inne prawo niż np. w Brisbane). Kurs i rozwiązanie końcowego testu (składającego się z około 135 pytań) zajmują dobre pięć - sześć godzin i wśród zadań znajduje się między innymi jedno, gdzie trzeba zadzwonić na podany numer, przedstawić swoje dane i odegrać scenkę, w której musimy odmówić komuś sprzedania alkoholu. I nieważne, czy pracujemy w pubie, w którym naszym głównym obowiązkiem jest serwowanie drinków, czy w zwykłej kawiarni, w której oferta ogranicza się do lampki wina przy lunchu albo lekkiego piwa do obiadu - każdy pracownik musi mieć ważny certyfikat. Przedstawiciele australijskiego rządu mają prawo zajść do lokalu incognito i poprosić o jego okazanie. Nikt nie chce ryzykować, bo kary za jego brak lub złamanie zasad wynoszą od 3 do 63 tysięcy dolarów. Rząd reguluje nawet godziny serwowania alkoholu, które różnią się w zależności od stanu. W Brisbane za sprzedawanie drinków po danej godzinie lokal dostaje grzywnę w wysokości 12 000 $. Za nieskonfiskowanie fałszywego dokumentu tożsamości - pracownik płaci 3,153 $. Właściwie to prawnie zabronione są też wszelkie promocje i konkursy zachęcające do szybkiego spożywania alkoholu lub kupowania kilku drinków na raz (12 000 $ kary dla managera). W niektórych lokalach jedna osoba może jednorazowo kupić tylko jednego drinka, a w innych po północy sprzedają tylko małe rozmiary. W Sydney, na przykład, nie wpuszczają do klubów po 1.30 w nocy. Nawet, jeśli ma się już pieczątkę i tylko wyszło się na papierosa, zostawiając kurtkę w lokalu. Musisz po nią wrócić następnego dnia. Czy to zmniejsza liczbę pijanych osób? Nie zauważyłam. Fakt, Australijczycy w wielu aspektach są przykładnie wychowani przez rząd. Są bardzo poprawni i przez to jacyś tacy mało swojscy, jakby mało życiowi. Zawsze się uśmiechają, gdy choćby przez przypadek nawiążą z Tobą kontakt wzrokowy, ale przy tym często mam wrażenie, że jest to bardzo odruchowe, że tak im to zostało wpojone. Są mili, ale jednocześnie ciężko z nimi nawiązać bliższą znajomość, wejść do jakiejś australijskiej paczki znajomych. Jest mnóstwo pozornej uprzejmości, ale mało głębi. Zawsze powtarzam, że lepsze to niż obojętność czy podejrzliwe, pełne rezerwy spojrzenia, ale czasem ta nadmierna poprawność też trochę męczy. Bo tutaj zawsze wszyscy mają się co najmniej "świetnie", a ja nie lubię kłamać i niejednokrotnie mam się chu*owo. Jednak jakoś mi nie przystoi tak brutalnie kontrastować z wszechobecną afirmacją australijskiej codzienności, więc ostatecznie do niej dołączam. Australijczycy mają dużo praw. Rząd na nich chucha i dmucha, regulując dokładnie każdy aspekt ich życia, co - co by nie mówić - przekłada się na jego standard i jakość. Żyje im się dobrze, ale ja w tym aspekcie nie czuję się tu naturalnie. Tu wyraźnie czuje się odgórne wychowywanie i czasem trochę brakuje mi tej swobody, dającej więcej odpowiedzialności obywatelowi za swoje wybory i styl życia.
2017-10-26 17:47:02
Wiecie, co jeszcze jest ciekawego w Australii? Jej rządowe przepisy i regulaminy. Większość z nich dotyczy alkoholu - i to nie tylko picia, ale i jego serwowania. Każdy, kto chce pracować w jakimkolwiek lokalu, w którym sprzedaje się alkohol, musi mieć ukończony kurs RSA (Responsible Service of Alcohol). Certyfikat można uzyskać online za około 25 dolarów i trzeba się upewnić, czy jest on ważny w danym stanie (w Sydney obowiązuje inne prawo niż np. w Brisbane). Kurs i ... ...
#smile #travel #explore #Australia #ootd
Wiele jest fajnych rzeczy na świecie, ale kangury są zdecydowanie z kategorii tych superfajnych! Nic mi tak nie poprawia humoru jak ich słodkie pyszczki i krótkie łapki, którymi przytrzymują sobie moją łapkę, kiedy tylko podsuwam im pod nos ich kangurze smakołyki :D
W czerwcu, jak niektórzy pewnie pamiętają, byłam w Cairns. Zdjęcia i kilka historyjek z mojego pobytu możecie znaleźć na tym fp, jednak dzisiaj postanowiłam wrócić jeszcze raz do tamtych przygód i opisać je dokładniej, tym razem na blogu. Dodałam też kilka nowych, wcześniej niepublikowanych zdjęć <3 Tak więc ponownie w roli głównej krokodyle, nurkowanie, Rafa Koralowa, aborygeńska wyspa Green Island i moje odwieczne spóźnialstwo. ... ...
Podczas gdy w Polsce królują barwy jesieni, całe Brisbane rozkwitło na fioletowo <3 Te magiczne drzewa (Jacarandas), przypominające purpurą nasz wiosenny bez, w całości pokryte są kwiatami! Jeśli zdarzą się na nich jakieś pojedyncze liście, to na pierwszy rzut oka są one zupełnie niewidoczne. Gdy pierwszy raz zobaczyłam trzykilometrową ulicę usłaną intensywnym fioletem, a następnie kolejną i kolejną, a po bokach całe parki fioletowych drzew, nie wierzyłam, że taki fenomen może w ogóle istnieć - coś absolutnie pięknego! Okej, patrzycie na zdjęcie poniżej i sobie myślicie, co w tym takiego fenomenalnego? Zwykle fioletowe drzewo i bardzo przeciętne zdjęcie :D Racja, zdjęcie jest do dupy i żałuję, że nie miałam okazji zrobić lepszego :D To dlatego, że przez ostatnie dwa tygodnie ciągle jest pochmurno, pada, a ja jeszcze do wczoraj zamartwiałam się z powodu mojego "dobrowolnego bezrobocia". Co też mi odbiło, żeby robić sobie dwutygodniowe wakacje? Zbyt duża ilość wolnego czasu znudziła mi się już po kilku dniach, a gdy zabrałam się za szukanie nowej pracy, okazało się, że na kilkadziesiąt rozesłanych cv, dostałam może z 5 odpowiedzi :D Za oknem leje, telefon milczy, książki się kończą, znużenie życiem ogarnia coraz bardziej, opuszczają resztki wiary i motywacji, trzeba coś zrobić. Wydrukowałam więc kilkanaście kopii cv i zaczęłam sama roznosić po kawiarniach. I to ogólnie jest najlepsza opcja, bo jeszcze tego samego dnia zostałam zaproszona na rozmowę do fajnego lokalu tuż obok mojego nowego mieszkania :) Przeszłam rozmowę, przeszłam dzień próbny i wygląda na to, że dłużej już nie muszę szukać :) To tak abstrahując ;) A jeśli chcecie zobaczyć naprawdę piękne zdjęcia fioletowych Jacarandas - zajrzyjcie tutaj ➡http://www.visitbrisbane.com.au/information/articles/nature/hunt-jacarandas-with-lee?sc_lang=en-au Warto! <3
2017-10-16 11:28:10
Podczas gdy w Polsce królują barwy jesieni, całe Brisbane rozkwitło na fioletowo <3 Te magiczne drzewa (Jacarandas), przypominające purpurą nasz wiosenny bez, w całości pokryte są kwiatami! Jeśli zdarzą się na nich jakieś pojedyncze liście, to na pierwszy rzut oka są one zupełnie niewidoczne. Gdy pierwszy raz zobaczyłam trzykilometrową ulicę usłaną intensywnym fioletem, a następnie kolejną i kolejną, a po bokach całe parki fioletowych drzew, nie wierzyłam, że taki ... ...
Hej! Jako że od 30 marca, kiedy to popełniłam poniższy post, przybyło nam tu sporo osób, a Google analytics pokazuje mi jednocześnie, że jest jednym z najczęściej czytanych wpisów - postanowiłam go rozwinąć i uzupełnić o moje obserwacje z ostatnich kilku miesięcy. A przy okazji zaprosić do lektury wszystkich zainteresowanych tematem :) http://dominikasiewymyka.pl/ile-kosztuje-zycie-w-australii-zakwaterowanie-wyzywienie-i-zarobki/
W Australii trwa już astronomiczna wiosna, jednak pogoda od kilku dni przypomina nasz deszczowy październik. Dlatego dziś będzie w zupełnie jesiennych klimatach. Opowiem Wam, dlaczego jesień jest moją ulubioną porą roku oraz po jakie lektury sięgam, gdy za oknem robi się coraz bardziej szaro. Są tu jacyś fani Hłaski? <3 http://dominikasiewymyka.pl/literackie-propozycje-na-jesienne-wieczory/
Basen przy plaży Bondi w Sydney. Co ciekawe, istnieje tam już od ponad 100 lat, co w australijskich realiach oznacza naprawdę długo (najstarszy budynek tego miasta ma zaledwie 100 lat więcej). Z takim widokiem pływałabym codziennie <3
Kiedy całe Brisbane świętuje Twoje 23. urodziny
Było już tu ostatnio o karaluchach, ale musi być drugi raz... Nie ma problemu, gdy piszesz posta schowana pod kołdrą, a jego bohaterowie niegroźnie sobie chodzą gdzieś przed domem. Problem zaczyna się, gdy głodna wchodzisz o pierwszej w nocy do kuchni, zapalasz światło i pierwsze, co widzisz to dwa olbrzymie karaluchy pełzające po blacie kuchennym w poszukiwaniu okruchów z kolacji domowników. Po chwili na podłodze widzisz kolejne trzy, a na dokładkę jeszcze jednego ... ...
Dzisiaj zabieram Was w podróż po Brisbane! Pokażę Wam moje ulubione miejsca i opowiem, czego warto spróbować podczas wizyty tutaj :) Miłego zwiedzania! <3 http://dominikasiewymyka.pl/co-robic-w-brisbane/
Wiesz, że jesteś w Australii, gdy wprowadzasz się do nowego mieszkania i na dzień dobry w swoim pokoju znajdujesz kilka pokaźnych pająków, które jeszcze przez kilka dni serdecznie Cię witają, wychodząc z różnych zakamarków, na zmianę z innymi pełzająco - fruwającymi owadami
Natalia już w Polsce, a ja walczę z tą nagłą pustką, oglądając zdjęcia ze wszystkich naszych wypraw i przygotowuję się do napisania kilku porządnych postów na bloga (ostatnio trochę zaniedbanego). Dzisiaj też podjęłam decyzję, do której przymierzałam się już od pewnego czasu. Zrezygnowałam z mojej dotychczasowej pracy. Początki, jak to początki, zapowiadały się kolorowo, jednak ostatnio minusy i przeciwwskazania (w tym zdrowotne) przeważyły. Mogę powiedzieć tylko ... ...
Aż trudno uwierzyć, jak szybko minął ten miesiąc. Miesiąc pełen wrażeń i zupełnie nowych doświadczeń. Jeszcze tak niedawno roześmiane witałyśmy się na lotnisku, podekscytowane, stęsknione i szczęśliwe, że znowu jesteśmy razem, a dziś na tym samym lotnisku płakałyśmy, dziesiąty raz przytulając się na pożegnanie... Było cudownie <3 Udało nam się zrealizować jakieś 95% rzeczy z przygotowanej wcześniej przeze mnie listy. Odwiedziłyśmy najpiękniejsze plaże, tropiłyśmy dzikie kangury, głaskałyśmy koale, wiosłowałyśmy na stand up paddle boarding, odwiedziłyśmy Sydney, łowiłyśmy ryby i małże, jeździłyśmy po plaży samochodem z napędem na 4 koła, gadałyśmy z papugami, urządziłyśmy sobie typowego australijskiego grilla w parku (ze stekiem z kangura), spróbowałyśmy dziesiątek różnych dań azjatyckich, tańczyłyśmy salsę, a nawet razem pracowałyśmy u mnie w kawiarni! Ale wiecie co? Tak naprawdę równie dobrze bawiłybyśmy się siedząc w łóżku, chrupiąc czipsy i oglądając po kolei wszystkie części Harry'ego Pottera, co też wieczorami często robiłyśmy. Najważniejsze i najpiękniejsze było to, że znowu byłyśmy razem, choć naprawdę - nigdy chyba nie czułam takiej radości, jak wtedy, gdy każdego dnia mogłam pokazywać i dzielić z nią kolejny kawałek mojej australijskiej codzienności <3 Smutne, że jeszcze dzisiaj była tuż obok mnie. Mogłam ją ugryźć, uszczypnąć, ścisnąć, przytulić. A teraz, przez kolejne 13 miesięcy znów będzie tylko wirtualnie. Dziękuję, Natko, za te świetne cztery tygodnie, za wszystkie nasze kłótnie, wrzaski, śmiechy i głupie pomysły. Wiesz, że kocham Cię nad życie :D
2017-09-21 09:26:53
Aż trudno uwierzyć, jak szybko minął ten miesiąc. Miesiąc pełen wrażeń i zupełnie nowych doświadczeń. Jeszcze tak niedawno roześmiane witałyśmy się na lotnisku, podekscytowane, stęsknione i szczęśliwe, że znowu jesteśmy razem, a dziś na tym samym lotnisku płakałyśmy, dziesiąty raz przytulając się na pożegnanie... Było cudownie <3 Udało nam się zrealizować jakieś 95% rzeczy z przygotowanej wcześniej przeze mnie listy. Odwiedziłyśmy najpiękniejsze plaże, ... ...
No cześć, strusiu. Dziabnąłeś mnie w rękę tak, że o mało mi jej nie przebiłeś na wylot
Fragment dzisiejszej wizyty w Lone Pine Koala Sanctuary. Pora lunchu, kiedy to wszystkie koale się obudziły i zaczęły skakać, ustawiać się w ciuchcię i wzajemnie spychać z pni :D przeurocze misiaki
Wpis bez treści tekstowej
Dzisiaj temperatura znowu podskoczyła o kilka stopni, słońce przyjemnie grzeje i chciałoby się pojechać na zaplanowaną wcześniej plażę Bondi, jednak wczorajszy wietrzny dzień dał nam się we znaki. Natalia leży w łóżku z gorączką, a ja od rana samotnie spaceruję po leki, po termometr, po lunch i po truskawki dla mojego chorobździela. No cóż, czasem trzeba przegrać, żeby kiedyś móc wygrać
Mrs Macquarie's Chair to ławka wyciosana w piaskowcu przez skazańców na początku XIX wieku. Została nazwana na cześć Elizabeth, żony ówczesnego gubernatora, która często tam przesiadywała, oglądając w zadumie port i wpływające do niego statki z Anglii. Dzisiaj jest to jeden z ważniejszych punktów widokowych Sydney, a prowadzi do niego równie malownicza ścieżka z widokiem na Sydney Opera House i Harbour Bridge - ikony miasta.
To się wczoraj nacieszyłam ciepłym, 32-stopniowym Sydney... Już dzisiaj temperatura spadła dokładnie o połowę, więc trzeba było wyjąć z walizki awaryjne bluzy, które i tak nie spełniały zadania. Dzień kończymy zakatarzone i pokasłujące, ratując się gorącą kawą
I znowu zawitałam w - tym razem wyjątkowo słonecznym - Sydney :) To miasto chciałam pokazać Natalii nawet bardziej niż samo Brisbane, bo uwielbiam jego klimat, kolorystykę i architekturę. Cały nasz pobyt możecie śledzić na snapach "dominionek" i "nataliush"

Zmiany zasięgu mediów Influencera w ciągu ostatnich 30 dni

Jeśli chcesz wyłączyć jeden z wyników, kliknij na jego kolor pod wykresem